Forum www.darkandevil.fora.pl
Dark And Evil
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Sapkowski -> "W leju po bombie"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.darkandevil.fora.pl Strona Główna -> Teksty
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Yoria
Moderator
Moderator


Dołączył: 14 Mar 2008
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Pajęczej Góry
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:12, 14 Mar 2009    Temat postu: Sapkowski -> "W leju po bombie"

To było tak - wpadłem sobie, wczesnym rankiem, do leja po bombie. Rozglądam się i widzę - Indyk. Siedzi sobie...
Nie. Zacznijmy od samego początku. Należy wam się wstęp, początek, kilka słów wyjaśnienia, choćby z tego powodu, byście nie sądzili, że wpadanie do lejów po bombach należy do normalnych, codziennych czynności, jakie zwykłem wykonywać każdego ranka. Wiedzcie tedy, że był to absolutny przypadek. Wpadłem do leja po raz pierwszy. A mam nadzieję, że ostatni.
Tak więc, zacząć trzeba od tego, że dzień ów - a był to, moi kochani, czwartek - od samiutkiego początku zapowiadał się pechowo. Myjąc oczy zimną wodą, zawadziłem czubkiem głowy o półeczkę pod lustrem i zwaliłem na podłogę wszystko, co na niej stało. Tubkom, szczoteczkom, grzebieniom i kubeczkom z PCV upadek, ma się rozumieć, nie zaszkodził. Niestety, na półeczce stała też szklanka ze sztuczną szczęką ojca. Szklanka, zwyczajem szklanek, rozbiła się w drobny mak, a szczęka z siłą wodospadu smyknęła pod wannę i wpadła do studzienki ściekowej. Szczęśliwie studzienka ściekowa pełna była szlamu i włosów, szczęka ugrzęzła w tym wszystkim jak w Morzu Sargassowym i udało mi się ją wydostać, zanim odpłynęła w czeluście kanalizacji miejskiej. Oj, ulżyło mi. Ojciec bez szczęki - wyobrażacie sobie, co by było? Ojciec nie ma zębów. W ogóle. Czernobyl, rozumiecie sami.
Wypłukałem szczękę, zerkając w stronę sypialni. Wyglądało jednak, że ojciec niczego nie usłyszał. Była siódma rano, a o tak wczesnych porach ma on w zwyczaju spać słodko a twardo. Ojciec jest ausgerechnet bezrobotny, bo wylano go z roboty w Zakładach Koncentratów Spożywczych im. Księdza Skorupki, dawniej Marcelego Nowotki. Powodem zwolnienia był, jak się twierdzi, nie uregulowany stosunek do wiary i brak poszanowania dla symboli, które są święte dla wszystkich Polaków. Ale moi kolesie ze szkoły podsłuchali po domach, że tak naprawdę to powodem zwolnienia był donos. Zresztą zgodny z prawdą. Jeszcze za starego reżymu ojciec szedł kiedyś w pochodzie pierwszomajowym i na domiar złego niósł szturmówkę. Ojciec, jak się domyślacie, ma gdzieś owe zakłady, stojące na krawędzi bankructwa i na okrągło strajkujące. Powodzi nam się i tak całkiem nieźle, bo matka pracuje u Niemców, za rzeką, w Ostpreussische Anilin und Sodafabrik, fabryce wchodzącej w skład Czterech Sióstr, gdzie zarabia trzykrotnie więcej niż niegdyś ojciec u skorupkowych koncentratów.
Szybciutko zebrałem odłamki szkła i wytarłem rozlaną wodę, a potem przetarłem podłogę jeszcze raz, na mokro, aby correga tab nie przeżarła nam linoleum. Matka również niczego nie zauważyła, bo robiła sobie make-up w dużym pokoju, oglądając jednocześnie fragmenty "Dynastii", które nagrałem jej poprzedniego wieczora na video cassette. W wersji litewskiej, bo nie zdążyłem na wersję polską. Matka nie zna ani słowa po litewsku, ale twierdzi, że w przypadku "Dynastii" to nie ma znaczenia. Poza tym wersja litewska przerywana jest reklamami tylko trzy razy i trwa zaledwie półtorej godziny.
Ubrałem się szybko, pstryknąwszy wpierw pilotem w stronę mojego osobistego Sony. MTV nadawało "Awake On The Wild Side". Ubranie wkładałem, podrygując w rytm "Tomorrow", nowego, ostro lansowanego przeboju Yvonne Jackson z albumu "Can't Stand The Rain".
- Wychodzę, mama! - wrzasnąłem, biegnąc ku drzwiom. - Wychodzę, słyszałaś?
Mama, w ogóle nie patrząc na mnie, pomachała intensywniej ręką z paznokciami pomalowanymi na purpurowo, a Jamie Lee Verger, grająca Ariel Carrington, jedną z wnuczek starego Blake'a, powiedziała coś po litewsku. Blake przewrócił oczami i powiedział: "Alexis". Wbrew pozorom nie było to po litewsku.
Wybiegłem na ulicę, w rześki, październikowy poranek. Do szkoły jest kawałek drogi. Czasu jednak miałem dość, postanowiłem zatem pokonać cały dystans lekkim biegiem. Jogging, rozumiecie? Samo zdrowie i kondycha. Tym bardziej że komunikacja miejska zbankrutowała pół roku temu.
W tym, że coś się dzieje, połapałem się natychmiast. Trudno było się nie połapać - od północnej strony miasta, od Maniówki, rozległa się nagle kanonada, a za moment coś urżnęło z taką siłą, że zachwiał się cały dom, z brzękiem wyleciały dwie szyby w budynku Ligi Morskiej i Kolonialnej, a na fasadzie kina "Palladium" załopotały plakaty propagandowego filmu "Litości, mamo", wyświetlanego na porankach przy niskiej frekwencji.
Kilka minut później urżnęło ponownie, a zza dachów wyskoczyły w bojowej formacji cztery pomalowane w brązowe i zielone plamy Mi-28 "Havoc", dymiące rakietami odpalanymi spod wysięgników. Dookoła śmigłowców zamigotały pociski smugowe, wystrzeliwane z dołu.
Znowu, pomyślałem. Znowu się zaczyna.
Nie wiedziałem wówczas jeszcze, kto leje kogo i dlaczego. Ale ewentualności nie było znowu aż tak wiele. Mi-28 należały zapewne do Litwinów z dywizji "Plechavicius". Naszej armii w okolicy nie było, bo została skoncentrowana na granicy ukraińskiej. Ze Lwowa, Kijowa i Winnicy znowu wysiedlano ciupasem naszych jezuitów emisariuszy, a i w Humaniu, jak mówiono, też coś się szykowało. Oznaczałoby to, że odpór szaulisom mogła dawać Samoobrona albo Niemcy z Freikorpsu. Mogli to być też Amerykanie ze Sto Pierwszej Airborne, która stacjonowała w Gdańsku i w Knigsbergu i stamtąd latała polewać napalmem plantacje Makowego Trójkąta Biała Podlaska- -Pińsk-Kowel.
Mógł to być także zwyczajny napad na nasz lokalny Chemical Bank albo zwykłe porachunki rekieterów. Nigdy nie słyszałem, aby rekieterzy z organizacji "Nasze Dieło" dysponowali Mi-28 "Havoc", ale nie można było tego wykluczyć. W końcu przecież ktoś ukradł w Sankt Petersburgu krejser "Aurora" i odpłynął nim w priedrasswietnyj tuman. Dlaczego więc nie śmigłowiec? Śmigłowiec łatwiej zwędzić niż krążownik, no nie?
Ach, co za różnica. Wcisnąłem słuchawki w uszy i włączyłem walkmana, by posłuchać "Julie", piosenki grupy Jesus and Mary Chain z ich nowego CD, zatytułowanego "Cruising". Nastawiłem volume na full.
Julie, your smile so warm Your cheek so soft
I feel a glow just thinking of you
The way you look tonight
Sends shivers down my spine
Julie
You're so fine
So fine...
W bramie, którą mijałem, stał mój sąsiad i koleżka Prusak; trzymał za rękę swoją młodszą siostrę, Myszkę. Przystanąłem, zdjąłem słuchawki.
- Hej, Prusak. Cześć, Myszka.
- Blierrppp - powiedziała Myszka i opluła się z lekka, bo rozeszła się jej górna warga.
- Cześć, Jarek - powiedział Prusak. - Idziesz do schuli?
- Idę. Ty nie?
- Nie. Słyszysz chyba? - Prusak wskazał ręką w stronę Maniówki i, ogólnie rzecz biorąc, północy. - Cholera wie, co z tego może być. Wojna, bracie, na całego.
- Fakt - odparłem. - Słychać, że się gwałt gwałtem odciska. Who's fighting whom?
- Keine Ahnung. Co za różnica? Ale nie zostawię Myszki samej, nie?
Na drugim piętrze budynku zza otwartych drzwi balkonowych słychać było ryki, wrzaski, odgłosy razów i piskliwe zawodzenie.
- Nowakowski - wyjaśnił Prusak, podążając za moim wzrokiem - leje żonę, bo zapisała się do Świadków Jehowy.
- Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną - rzekłem kiwając głową.
- Co?
- Urpppl - powiedziała Myszka, krzywiąc buzię i mrużąc jedyne oko, co u Myszki oznaczało uśmiech. Potargałem lekko jej włoski, rzadziutkie i jasne.
Od strony Maniówki rozległy się eksplozje i wściekłe ujadanie kaemów.
- Idę - rzekł Prusak. - Muszę jeszcze zakleić taśmą okno w kuchni, bo znowu wyleci szyba. Bye, Jarek.
- Bye. Pa, Myszka.
- Birppp - pisnęła Myszka i prysnęła śliną.
Myszka nie jest piękna. Ale wszyscy lubimy Myszkę. Ja też. Myszka ma sześć lat. Nigdy nie będzie miała szesnastu. Czernobyl, jak się słusznie domyślacie. Matka Prusaka i Myszki leży właśnie w szpitalu. Wszyscy jesteśmy ciekawi, co się urodzi. Bardzo jesteśmy ciekawi.
- Ty kociaro! - ryczał z góry Nowakowski. - Ty Żydówo jedna! Ja ci ze łba to pogaństwo wybiję, małpo ruda!
Włączyłem walkmana i pobiegłem dalej.
Julie, Julie
There's nothing for me but to love you
Hoping it's the kind of love that never dies
I love the way you look tonight
Julie
You're so fine
You're all that really matters...
Na Nowym Rynku prawie nie było ludzi. Właściciele sklepów ryglowali drzwi, spuszczali żelazne żaluzje i kraty. Czynny był tylko McDonald's, bo McDonald's jest eksterytorialny i nietykalny. Jak zwykle, siedzieli tam i obżerali się korespondenci różnych koncernów prasowych i ekipy telewizyjne różnych stacji. Otwarta też była księgarnia "Atena", należąca do mojego znajomego, Tomka Hodorka. Bywałem u Tomka często, kupowałem u niego spod lady różną kontrabandę, samizdaty i bezdebity, zakazane przez Kurię. Oprócz działalności księgarskiej Tomek Hodorek parał się także wydawaniem poczytnego miesięcznika "Birbant", lokalnej mutacji "Playboya".
Tomek stał właśnie przed księgarnią i zmywał rozpuszczalnikiem namazane na szybie wystawowej: BĘDZIESZ WISIAŁ ŻYDZIE.
- Serwus, Tomek.
- Salve, Jarek. Come inside! Jest Mistrz i Małgorzata, wydawnictwo Siewier. I Blechtrommel Grassa.
- Mam jedno i drugie, stare wydania. Ojciec ukrył, gdy palili. Salmana Rushdiego dostałeś?
- Dostanę za dwa tygodnie. Odłożyć?
- Jasne. Cześć. Śpieszę się do szkoły.
- Ausgerechnet dzisiaj? - Tomek wskazał w kierunku Maniówki, skąd słychać było coraz zajadlejszą wymianę ognia. - Pieprz szkołę i wracaj do domu, sonny boy. Inter arma silent Musae.
- Audaces fortuna iuvat - powiedziałem niepewnie.
- Your business. - Tomek wyjął z kieszeni czystą szmatkę, splunął na nią i przetarł szybę do glancu. - Bye.
- Bye.
Przed siedzibą Loży Masońskiej "Gladius", obok pomnika Marii Konopnickiej, stał policyjny wóz pancerny z zamontowanym na wieżyczce M-60. Na cokole pomnika widniało namalowane czerwoną farbą: UNSERE SZKAPA, a nieco poniżej: TO SZKAPA NASZ WIESZCZ PRZECHODNIU NIE SZCZ. Obok pomnika była tablica propagandowa, a na niej, za szybą, fotografie dokumentujące dewastację grobu pisarki na cmentarzu Łyczakowskim.
Julie
You're so fine
So fine...
Poszedłem ulicą Eligiusza Niewiadomskiego, dawniej Narutowicza, przebiegłem wzdłuż muru nieczynnej fabryki włókienniczej. Do muru przymocowany był ogromny plakat, chyba dziewięć na dziewięć, przedstawiający nieboszczkę matkę Teresę. Na plakacie ktoś nasprayował wielkimi wołami: GENOWEFA PIGWA. Skręciłem w uliczkę prowadzącą ku Czarnej Hańczy.
I wpadłem prosto na białokrzyżowców.
Było ich ze dwudziestu, wszyscy ostrzyżeni na łysą pałę, w skórzanych kurtkach, oliwkowych T-shirtach, worowatych spodniach woodland camo i ciężkich paratrooperskich kamaszach. Pięciu, uzbrojonych w uzi i przemycane policyjne heckler-kochy, pilnowało motocykli. Jeden malował gwiazdę Dawida na szybie wystawowej butiku Małgośki Zamoyskiej. Inny, stojący pośrodku ulicy, trzymał na ramieniu kombajn marki Sharp i podrygiwał w rytm "Saviour", hitu grupy Megadeth z albumu "Lost in the Vagina". Piosenka i płyta były na indeksie.
Reszta białokrzyżowców zajęta była wieszaniem osobnika w liliowej koszuli. Osobnik w liliowej koszuli wył, ciskał się i szarpał związanymi z tyłu rękoma, a białokrzyżowcy tarmosili go i tłukli gdzie popadło, wlokąc w stronę kasztana, na konarze którego wisiała już elegancka pętla z telefonicznego kabla. Na trotuarze leżał wielki plastikowy wór w błękitno-czerwone pasy. Obok wora poniewierały się kolorowe bluzki, legginsy, sweterki, liczne opakowania rajstop, wideokasety i camcorder Panasonic.
No more lies, no more crap
I'm fed up
I'm sick
With your words slimy and slick
No more!
Don't try to save me anymore
I'm not made in your likeness...
Białokrzyżowiec z sharpem na ramieniu zrobił kilka kroków w moim kierunku, zagradzając mi drogę. Do łydki miał przypięty ciężki nóż typu Survival. Kilku z tyłu odcięło mi odwrót.
Żegnaj, Julie, pomyślałem. Żegnaj, walkmanie. Żegnajcie, miłe przednie zęby.
- Hej! - wrzasnął nagle jeden z białokrzyżowców. - Przystojniak! To ty?
Poznałem go mimo ogolonej głowy i cyrkowego przebrania. Był to Mariusz Zdun, zwany Liskiem. Syn ginekologa, jednego z bogatszych ludzi w mieście. O starym Zdunie mówiono, że był w Radzie Nadzorczej Art-B International AG i że ma udziały w Czterech Siostrach.
- Zostaw go w spokoju, Menda - powiedział Lisek do tego z sharpem. - Ja go znam, to mój druh, dobry Polak. Do budy z nim chodziłem!
Fakt to był. Lisek chodził przez jakiś czas do naszej szkoły. Dawałem mu ściągać. Bez widocznych efektów, bo Lisek słabo czytał.
Osobnik w liliowej koszuli, podniesiony za uda w kierunku stryczka, zaryczał dziko, wierzgnął, wyrwał się i upadł na trotuar. Stłoczeni dookoła białokrzyżowcy skopali go i podnieśli ponownie.
- Eeee! - wrzasnął jeden, z kołyszącym się obok uzi krucyfiksem na szyi. - Lisek! Pomógłbyś lepiej, zamiast gadać z tym dziwolągiem!
Tego też znałem. Mówiono na niego Wielki Gonzo, bo miał nos przypominający kran od zlewu i tak samo błyszczący.
- Lepiej sobie idź, Jarek. - Lisek podrapał się w ostrzyżone ciemię. - Lepiej sobie stąd idź.
Yeah, prayers and hate
Nothing but prayers and hate
Too late
Black hounds lurking everywhere
Salivating and drooling
No more!
Don't try to save me anymore...
Na pierwszym piętrze otworzyło się okno.
- Ciszej! - wrzasnął, wychylając się, dziadyga z błyszczącą łysiną. Nad uszami miał dwa siwe kosmyki, nadające mu wygląd puchacza. - Cicho! Tu ludzie śpią! Co to za hałasy?
- Spierdalaj, dziadu! - ryknął Lisek, zadzierając głowę i wywijając uzi. - Już! Morda w kubeł!
- Grzeczniej, Lisek - upomniał go Wielki Gonzo, nakładając stryczek na szyję wyjącego osobnika w liliowej koszuli. - A wy, rodaku, zamknijcie okno i idźcie oglądać telewizję, jak na dobrego rodaka przystało! Bo jak nie, to pójdę tam do was na górę i urwę wam dupę, ot co.
Puchacz wychylił się mocniej z okna.
- A co wy tam wyprawiacie, chłopcy? - krzyknął. - Co wy robicie najlepszego? Co to, lincz? Jak tak można? Jak można być tak okrutnym? To nieludzkie! To nie po chrześcijańsku! Co on takiego zrobił?
- Sklepy rabował! - ryknął Wielki Gonzo. - Szabrownik, robber, job jego mać!
- Od tego jest policja! Straż Miejska albo Grenzschutz! Sprawiedliwość...
- Pomogitieeeeee! - zawył osobnik w liliowej koszuli. - Radi Boga, pomogitieeeee! Spasitie mienia! Radi Boga, pomogitieee, pan!
- Aha - rzekł Puchacz i pokiwał głową ze smutkiem. - Aha. To tak.
I zamknął okno.
- Idź sobie, Jarek - powtórzył Lisek, wycierając dłonie w plamiaste spodnie.
Pobiegłem, nie oglądając się za siebie. Od północnej strony miasta narastała kanonada. Słyszałem głuche strzały dział czołgowych.
- Nieeeeeeet! - dobiegło z tyłu.
- Polska dla Polaków! - ryknął Wielki Gonzo. - W górę go, boys! Hang him high!
Słyszałem jeszcze, jak białokrzyżowcy zaintonowali "We Shall Overcome". Jak zwykle przy takich okazjach. Skupiłem się na moim walkmanie.
Julie, Julie
You're so fine...
Ulicą przemknął BTR, smrodząc spalinami. Na pancerzu widziałem wymalowane białą farbą: BÓG, HONOR I OJCZYZNA. Oznaczało to, że Straż Obywatelska czuwa i że nikt nam nie zrobi nic. Teoretycznie.
Dobiegłem do skrzyżowania Urszulanek z Drzymały. Tutaj stał drugi BTR. Była też elegancka barykada z worków z piaskiem i hiszpański kozioł. Barykada i kozioł wyznaczały granicę. Znacie to: gdzie my, tam kozioł, a gdzie kozioł, tam granica. Barykady i kozła pilnował pluton ochotników. Ochotnicy, jak wszyscy ochotnicy świata, palili bez przerwy i bez przerwy klęli. Byli z Samoobrony Chłopskiej, bo na BTR-ze namalowane było: NIE TRAĆWA NADZIEI.
- Dokąd, gówniarzu? - krzyknął w moją stronę jeden z pilnujących kozła gówniarzy.
Nie uznałem za stosowne odpowiadać. Gdyby w drodze do szkoły odpowiadać wszystkim patrolom, barykadom, kozłom, sztrajfom, zaporom i czek-pointom w Suwałkach, to by człowiek zachrypł na amen. Pobiegłem dalej, skracając sobie drogę przez kładkę na Czarnej Hańczy.
- Wohin? - wrzasnął zza niemieckiej barykady Freikorps ubrany w kamizelkę kuloodporną, uzbrojony w M-16 z podwieszonym granatnikiem. Za opaskę hełmu miał zatkniętą paczkę marlboro.
- Halt! Stehenbleiben!
Leck mich am Arsch, pomyślałem, biegnąc w stronę parku. Naszego pięknego miejskiego parku.
Nasz piękny park nosił niegdyś, jak opowiadał mi nieboszczyk dziadek, imię marszałka Piłsudskiego. Później, w czasie wojny światowej, zmieniono tę nazwę na Park Horsta Wessela. Po wojnie patronami parku zostali bohaterowie Stalingradu i byli nimi bardzo długo - do czasu, gdy marszałek Piłsudski ponownie wrócił do łask, a jego popiersie do parku. Później, gdzieś około roku 1993, nastała Era Szybkich Zmian. Marszałek Piłsudski zaczął się źle kojarzyć - nosił wąsy i robił przewroty, głównie w maju, a nie były to czasy, gdy można było tolerować w parkach popiersia facetów z wąsami, lubiących podnosić zbrojną rękę na legalną władzę, niezależnie od efektu i pory roku. Park przemianowano tedy na Park Orła Białego, ale wówczas inne narodowości, których w Suwałkach było już bez liku, zaprotestowały gorąco. I czynnie. Nazwano więc park Ogrodem Ducha Świętego, ale po trzydniowym strajku banków postanowiono nazwę zmienić. Zaproponowano: Park Grunwaldzki, ale zaprotestowali Niemcy. Zaproponowano: Park Adama Mickiewicza, ale zaprotestowali Litwini, ze względu na pisownię i inskrypcję: "polski poeta" na projekcie pomnika. Zaproponowano: Park Przyjaźni, ale zaprotestowali wszyscy. W rezultacie ochrzczono park imieniem króla Jana III Sobieskiego i tak już zostało, prawdopodobnie dlatego, że odsetek Turków w Suwałkach jest znikomy, a ich lobby nie ma żadnej siły przebicia. Właściciel restauracji "Istanbul Kebab" Mustafa Baskar Yusuf Oglu mógł zaś sobie strajkować do usranej śmierci.
Młodzież suwalska nie przejmowała się tym wszystkim i po staremu mówiła "nasze parczysko" albo "nasz Lasek Kopulasek". A tym, których dziwi ta cała heca z nazwą, radzę przypomnieć sobie, ileż to krzyku było a sporów, a kłopotów, zanim wreszcie ulica Wiejska w Warszawie została ulicą Sezamkową. Pamiętacie?
Ulica Drzymały kończyła się na linii Czarnej Hańczy (dalej była to już Bismarck-Strasse), a ja powinienem skręcić za Dom Kultury, od dawna nieczynny, przebiec parkową alejką, przeciąć Adenauer-Platz i dostać się na tyły budynku szkolnego. Ale zamyśliłem się; biegnąc nie zauważyłem, że Domu Kultury już w ogóle nie ma. Dostałem się w jakąś chmurę kurzu i dymu.
I wpadłem do leja po bombie. Przez nieuwagę.
Rozglądam się i widzę - Indyk.
Siedzi sobie, skurczony, przycupnięty przy samej krawędzi leja, i nasłuchuje, jak terkoczą i buczą dwa bojowe Apache, krążące nad stadionem Ostmark Sportverein, dawniej KS "Golgota". Podpełzłem cichutko, równe łomotanie ciężkich gatlingów zagłuszyło zgrzyt żwiru.
- Cześć, Indyk! - wrzasnąłem, waląc go znienacka w plecy.
- O Jezu! - zawył Indyk i stoczył się na dno leja.
Leżał tam sobie i dygotał, nie mówiąc ani słowa, ale patrząc na mnie z wyrzutem. Poniewczasie doszedłem do wniosku, że zachowałem się bardzo głupio, waląc go w plecy i wrzeszcząc. Wiecie, jak to jest - zaskoczony, mógł zesrać się jak nic.
Wystawiłem głowę ponad krawędź leja, ostrożnie, i rozejrzałem się po okolicy. Niedaleczko widać było przeświecający przez krzaki murek parkowego szaletu, upstrzony graffiti i śladami po kulach, jeszcze z którejś poprzedniej bitwy. Nie widziałem nikogo, ale oba Apache ostrzeliwały wschodni skraj parku, skąd coraz wyraźniej dobiegały serie broni maszynowej i głuche tąpnięcia granatów ręcznych.
Indyk przestał patrzeć na mnie z wyrzutem. Nazwał mnie kilka razy dość brzydko, przypisując mi aktywny kompleks Edypa i pasywny homoseksualizm, po czym przyczołgał się i też wystawił głowę z leja.
- Co tu robisz, Indyk? - spytałem.
- Wpadłem - odpowiedział. - Z samego rana.
- Spóźnimy się do szkoły.
- Niechybnie.
- To może wyjdziemy?
- Idź pierwszy.
- Nie, ty idź pierwszy.
I wtedy się zaczęło.
Skraj parku zakwitł feerią oślepiających pomarańczowych błysków. Zanurkowaliśmy obaj na dno leja, w plątaninę kabli, które wypełzły z rozwalonej centralki telefonicznej niby flaki z rozprutego brzucha. Cały park zatrząsł się od detonacji - jednej, drugiej, trzeciej. A potem rozjazgotała się broń strzelecka, zawyły pociski i odłamki. Słyszeliśmy wrzaski atakujących.
- Lietuuuuuuva!
I zaraz potem huk wybuchających handgranatów, dudnienie M-60 i szczekanie AK-74, bardzo blisko.
- Lietuuuuuva!
- To twoi - wystękałem, wciśnięty w gruz na dnie leja. - Dywizja "Plechavicius". Twoi pobratymcy, Indyk, idą do szturmu na nasz park. Uważasz, że to w porządku?
Indyk zaklął nieładnie i łypnął na mnie okiem. Zarechotałem. Cholera, minął już ponad rok, a nie przestawała mnie śmieszyć ta zabawna historia. Zaś Indyka nie przestawała złościć.
Sprawa, widzicie, miała się następująco: jakieś dwa lata temu nazad zaczęła się moda na - jak to określano - korzenie. Znaczna część mieszkańców Suwałk i okolic, w tym i rodzina Indyka, poczuła się znienacka Litwinami z dziada pradziada - takimi, co to razem ze Świdrygiełłą chodzili na Ragnetę i Nowe Kowno i z Kiejstutem przelatywali Niemen napadać Teutony. W podaniach pisanych do Związku Patriotów Lewobrzeżnej Litwy i Żmudzi powtarzały się wzruszające enuncjacje o miłości do brzegów rzeczki Wilejki, pól malowanych zbożem rozmaitem, pałającej dzięcieliny i Matki Boskiej Ostrobramskiej oraz nie mniej wzruszające pytania, czy stoi aby nadal Wielki Baublis tam, gdzie winien stać, albowiem cała rodzina uzależnia swoje dalsze szczęście od tego, czy stoi. Powód przebudzenia się patriotyzmu był prozaiczny - Litwini, w myśl ustawy o mniejszościach narodowych, mieli mnóstwo przywilejów i ulg, w tym podatkowych, i nie podpadali pod Kurię.
Bardzo wielu moich kolegów ze szkoły zostało nagle Litwinami - skutkiem, rzecz jasna, odpowiednich deklaracji i podań rodziców. Nieledwie z dnia na dzień Wochowicz zażądał, by nauczyciele nazywali go Vochaviciusem, z Maklakowskiego zrobił się rdzenny Maklakauskas, a ze Złotkowskiego stuprocentowy Goldbergis.
I tu zaczęła się wielka tragedia Indyków. Sympatyczny i smakowity ptak, który udzielił rodzinie swego miana, po litewsku nazywa się Kałakutas. Głowa rodu Indyków, zwykle flegmatyczny i poważny pan Adam, wpadł w furię, gdy oznajmiono mu, że i owszem, jego podanie o litewskość rozpatrzy się pozytywnie, ale ma od zaraz zwać się Adomasem Kałakutasem.
Pan Adam odwołał się, ale Związek Patriotów Lewobrzeżnej Litwy i Żmudzi był nieugięty i nie zgodził się na żadne trącące polskością mutacje, takie jak Indykas, Indykis czy Indykiszkis. Koncepcję, aby pan Adam uzyskał wprzódy naturalizację u Amerykanów jako Turkey i dopiero później wrócił na ojczyzny łono jako Terkulis, rodzina Indyków uznała za idiotyczną, czasochłonną i kosztowną. Na zarzut zaś, że obiekcje pana Adama trącą polskim szowinizmem, bo rzeczony kutas żadnego rdzennego Litwina ani ośmiesza, ani znieważa, pan Adam uczenie i erudycko obrugał komisję, używając na przemian zwrotów: "Pocałujcie mnie w dupę" i "Papuciok szykini". Urażona do żywego komisja posłała dokumenty ad acta, a Indyka do diabła.
Takim oto sposobem nikt z rodziny Indyków nie został Litwinem. Dlatego też mój kolega Lesio Indyk chodził do tej samej szkoły i klasy co ja, a nie do puńskiego gimnazjum. Dzięki czemu siedział w tej chwili wraz ze mną w leju po bombie, miast biegać po parku z AK-74, w mundurze koloru gówna, z Pogonią na czapce i niedźwiedziem dywizji "Plechavicius" na lewym ramieniu.
- Jarek? - odezwał się Indyk, wtulony w resztki centralki telefonicznej.
- Aha?
- Jak to jest, powiedz... Ty przecież jesteś taki super duper, clever i w ogóle... Jak to jest?
Kanonada przybrała na sile, parkiem wstrząsnęły eksplozje, a na nasze głowy sypał się piach.
- Co jak jest? - spytałem.
- Tu jest Polska, nie? To dlaczego Freikorps i Litwini urządzają sobie tutaj wojnę? W samym środku miasta? Niech się, psia ich mać, leją u siebie, w Knigsbergu... Tu jest Polska!
Nie byłem pewien, czy Indyk miał słuszność.
Bo widzicie, to było tak. Krótko po podpisaniu traktatu z Bundesrepubliką i utworzeniu nowego landu ze stolicą w Allensteinie doszło do plebiscytu wśród ludności gmin Gołdap, Dubeninki, Wiżajny, Giby, Puńsk i Sejny. Wyniki plebiscytu, jak to zwykle bywa, okazały się dziwaczne i niczego nie mówiły, bo też i co najmniej osiemdziesiąt procent uprawnionych nie poszło do urn, rozumując słusznie, że lepiej pójść do knajpy. Nie było zatem wiadomym, czy i jaki odsetek ludności ma się za Wschodnich Prusaków, Północnych Polaków, Lewobrzeżnych Żmudzinów czy innych Jaćwingów. Tak czy inaczej, w niecały miesiąc po plebiscycie granicę przekroczył litewski korpus w składzie dwóch dywizji: regularnej "Gedyminas" i ochotniczej "Plechavicius". Korpusem dowodził generał Stasys Zeligauskas. Litwini zajęli niezdecydowane gminy prawie bez oporu, bo większa część naszej armii była właśnie w Iraku, gdzie spłacała polski dług wobec Wolnego Świata. Mniejsza część naszej armii też była zajęta, bo dokonywała demonstracji siły na Śląsku Cieszyńskim.
Korpus Zeligauskasa szybko opanował Sejny, ale Suwałk nie zajął, bo powstrzymały go jednostki Grenzschutzu i Sto Pierwsza Airborne z Gdańska. Ani Niemcy, ani Amerykanie nie życzyli sobie szaulisów w Prusach Wschodnich. Rząd polski zareagował serią not i wystosował oficjalny protest do ONZ, na co rząd litewski odpowiedział, że o niczym nie wie. Zeligauskas - oświadczył litewski ambasador - działa bez rozkazu i na własną rękę, bo cała rodzina Zeligauskasów to z dziada pradziada zapalczywcy i gorące głowy, nie znające pojęcia "subordynacja".
Wprawdzie Niemcy, Amerykanie i zmobilizowane pospiesznie jednostki Samoobrony wyparły po pewnym czasie szaulisów za linię Czarnej Hańczy, jednak konflikty zbrojne nie ustawały. Generał Zeligauskas ani myślał wycofać się za linię Curzona i odgrażał się, że wygoni Niemców z Suwalszczyzny, bo Polaków to on może i będzie tolerował, ponieważ to nic innego jak spolszczeni autochtoni, ale Germanów to on nie cierpi i nie zniesie. Oczywista, Zeligauskas nie używał niepopularnego na Litwie określenia "Suwalszczyzna". Po litewsku mówiło się "Lewobrzeżna Żmudź". Chodziło, rzecz jasna, o lewy brzeg rzeki Nemynas, dawniej Nieman, a jeszcze dawniej Niemen.
Senat Rzeczypospolitej nie podjął w sprawie suwalskiej awantury żadnych ustaleń. Dyskutowano, czy nie sięgnąć do doświadczeń naszej przebogatej historii, która wszak lubi się powtarzać, ale nie osiągnięto zgodności, do czego sięgnąć. Niektórzy senatorowie optowali za nową unią lubelską, inni - jak zwykle - woleli nowy pogrom kielecki.
Strzelanina oddaliła się nieco, natarcie szaulisów przesunęło się widać na zachód. Pchani ciekawością, znów podpełzliśmy do skraju leja. Spojrzałem w stronę śródmieścia, na zasnutą dymami wieżę kościoła świętego Aleksandra. Niestety, nic nie wskazywało, by ksiądz Kociuba zamierzał spełnić swoją groźbę. Ksiądz Kociuba przed miesiącem sprowadził ze Szwajcarii czterolufowy flakvierling Oerlikon, zamontował go na dzwonnicy i zapowiedział, że jeżeli jakakolwiek armia lub organizacja paramilitarna wkroczy jeszcze raz na teren plebanii lub na cmentarz, to on zrobi im za pomocą flakvierlinga takie wash and go, że będę go pamiętali po dzień Sądu Ostatecznego.
Cóż, księżulo straszył tylko. Jak zwykle. Ojciec ma rację twierdząc, że religia to opium dla mas.
Pomalowany w ciapki Mi-28 "Havoc" zatoczył koło nad parkiem i ostrzelał okolicę z dwóch ciężkich PKS, zamontowanych w otwartych drzwiach. Strzelcy wychylali się odważnie - tylko czekałem, aż któryś wypadnie i zawiśnie na topolach. W zachodni skraj zarośli biły pociski moździerzowe. Schowałem głowę, bo powietrze dookoła aż wyło od odłamków. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć szaulisów, wiejących pod ogniem w stronę zabudowań ulicy Sakramentów, dawniej Wolności. Mi-28 zatoczył jeszcze koło i odleciał.
- Zdaje się - powiedziałem, zsuwając się niżej - że war is over. Farewell to arms. Im Westen nichts Neues. Freikorps złoił twoim rodakom dupę. Wy proigrali, uważajemyj gospodin Kałakutas.
- Przestałbyś, Jarek - sapnął złowrogo Indyk. - A tak w ogóle, to miałeś mi wytłumaczyć. Wiesz co.
Otworzyłem usta, by powiedzieć coś mądrego, coś, co byłoby godne mojej inteligencji, mojego IQ, wynoszącego w porywach do 180. Wspominałem wam o moim IQ? Nie? Może i dobrze, że nie. Matka się wścieka, gdy chwalę się moim IQ. Bo wieść niesie, że szkolny psycholog, gdy zobaczył wyniki testów, użył określenia "czernobylskie mutanty". To się rozeszło, doszło nawet do katechetki. Katechetka była bardziej szczera - użyła określenia "diabelski pomiot". I naraz w mieście przestano nas lubić.
Nie zdążyłem powiedzieć niczego mądrego. Nagle coś pierdolnęło, straszliwie pierdolnęło, ziemia się zatrzęsła i wydało mi się, że druty zbrojeniowe, z tejże ziemi sterczące, zwinęły się jak dżdżownice. W powietrzu zaśmierdziało moczem, gównem i kordytem, a na nasze głowy posypał się grad odłamków betonu, żwiru, piachu i różnych innych elementów.
- O, Jezu! - stęknął Indyk, gdy jeden ze wzmiankowanych elementów uderzył go w krzyże. - O, Jezu, Jarek, popatrz tylko... Popatrz tylko na to...
Popatrzyłem. I zachichotałem nerwowo.
To, co spadło na Indyka, to była deska klozetowa. Najnormalniejsza w świecie deska klozetowa z masy plastycznej, ozdobiona dużymi, wyskrobanymi scyzorykiem inicjałami "R.Z." i kilkoma bliznami po odgaszanych papierosach.
Tak, kochani, są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.
- Jarek... - Indyk trącił mnie nagle w bok. - Słyszysz? Ktoś płacze.
Nadstawiłem uszu. Nie, nie mylił się mój bystrouchy kolega. Ktoś płakał, ten płacz przebijał się przez eksplozje i kanonadę, był cichszy, ale inny, tak bardzo różniący się od huków i wrzasków.
Wysadziłem znowu głowę z leja i rozejrzałem się, tym razem dokładniej. W najbliższej okolicy nie widziałem żadnego wojska. Wszędzie dookoła snuł się przy ziemi ciężki, śmierdzący dym. Dym zalegał też Bismarck-Strasse - na odcinku, który widać było zza drzew. Stała tam, kopcąc niby beczka smoły, rozwalona ciężarówka.
Płacz - jak ustaliłem - dobiegał od strony parkowego szaletu. Eksplozja, którą słyszeliśmy przed chwilą, znalazła swoje wyjaśnienie; również fenomen latającej deski klozetowej okazał się, jak większość fenomenów, zjawiskiem banalnym i naturalnym. Po prostu, któryś z wycofujących się szaulisów z dywizji "Plechavicius" wziął ukryty w krzakach szalet za umocniony punkt ogniowy i odpalił w niego kumulacyjny pocisk z RPG-9. Pocisk potężnie naruszył konstrukcję i urwał drzwi, ozdobione internacjonalnym symbolem stojącej na baczność kobitki w spódnicy. Podmuch wykorzenił lub zdefoliował otaczające szalet krzewy i odsłonił napisy oraz graffiti na resztkach budowli. A za resztkami budowli ktoś płakał - wyraźnie i żałośnie.
- Co robimy? - spytałem.
Indyk zastanowił się. Wiedziałem, nad czym, bo i ja zastanawiałem się nad tym samym. Nad lejem wciąż śpiewały kule. AK-74, sturmgewehry, M-16 i galile, z których owe kule wystrzeliwano, znajdowały się dosyć daleko, co oznaczało, że kule są już powolne i nie mają siły, by przebić udo, ramię, biodro czy brzuch czyściutką, małą dziurką. Wiedzieliśmy, że powolna kula może chlapnąć w ciało jak pecyna miękkiej gliny, może zrobić w miejscu uderzenia ohydną miazgę z krwi, mięsa i kłaków ubrania i zostać w ciele albo - co gorsza - wyjść z drugie strony, ale zabierając ze sobą bardzo dużo tego, co człowiek ma w środku.
Było zatem, jak widzicie, nad czym się zastanawiać.
Zastanawiając się, czytałem napisy na murze szaletu. W sytuacjach stresowych nie ma nic lepszego niż lektura, powiadam wam. Books, jak mówią w MTV, feed your head.
Na odsłoniętej przez podmuch ścianie szaletu pstrzyły się gryzmoły, przedstawiające fallusy w stanie wzwodu, kotwice, szubienice i tryzuby. Widniał tam też, wymalowany czarną farbą, napis: BAYERN PANY, FC KÖLN DZIADY, A ŁKS JUDE.
Nieco poniżej ktoś napisał kredą, ukośnie, ładnym, płynnym, choć rozchwianym pismem, bez stosowania dużych liter i urągając zasadom interpunkcji: "palimy żydów szykuj ogień za jezusa bóg na złość diabeł błąd w pacierzu grzech syjoński".
Pod spodem ktoś skomentował, niebieskim aerozolem: MESZUGENE GOJ.
A jeszcze niżej, cyrylicą: JEBI TWOJU MAMU JEWRIEJ.
Obok widniał dowcipny czterowiersz:
Czy to w zimie
czy to w lecie
poznasz kurwę
po berecie.
Dalej zaś figurowało nagryzmolone w pośpiechu, kawałkiem cegły, tryskające żądzą i rozpaczą wyznanie: I REALLY WANNA FUCK YOU AL. Resztę imienia obiektu dzikich pragnień poligloty urwał pocisk z RPG-9. Cóż, mogła to być Alice, mógł to być Albin. Guzik mnie to, w gruncie rzeczy, obchodziło. Dla mnie mógł to równie dobrze być Almanzor z garstką rycerzy.
Pod anglosaskim wyznaniem dostrzegłem rdzennie polski ideogram, przedstawiający schematycznie kobiecy organ rodny. Artysta, już to świadom niskiej wartości obrazu, już to wątpiąc w inteligencję odbiorcy, zabezpieczył się przed mylnym odczytaniem dzieła, opatrując je stosownym podpisem i wcale przy tym nie wysilił się na wersję obcojęzyczną.
- Co robimy? - powtórzył Indyk, a kulki gwizdały aż miło, tymczasem ów ktoś za szaletem płakał coraz żałośniej.
- Możemy oberwać - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. - Możemy, możemy, możemy.
- Więc co robimy?
Pomyślałem. Przez chwilę.
- Idziemy. Szybko, Indyk, krótkimi skokami!
I wyskoczyliśmy z leja, i pobiegliśmy, i walnęliśmy o zrytą odłamkami ziemię, zerwaliśmy się i pobiegliśmy znowu. Mogliśmy oberwać. Ale tak było trzeba. Czy wy, pytam was, siedzielibyście w leju po bombie, słysząc czyjś płacz? Nie siedzielibyście. To co się, k***a, dziwicie nam?
Dopadliśmy szaletu i zobaczyliśmy beksę. Oj, kiepsko wyglądała. Oj, widać było, że ta kotka nie zawsze jadła whiskas.
- Analiza! - sapnął Indyk, łapiąc powietrze. - Co ty tu...
- Nie stój! - wrzasnąłem. - Bierz ją i do leja! Biegiem!
Udało się. Nie oberwaliśmy. Kulki gwiżdżące nad parkiem miały widać co innego do roboty. Dopadliśmy naszego leja i stoczyliśmy się na same dno, przy czym ja rozwaliłem sobie łokieć o złomek betonu i zostałem tego dnia za Rambo First Blood.
- Analiza - wydyszałem. - Co ty tu robisz? Holy shit, dziewczyno! Skąd się tu wzięłaś?
Analiza usiadła, wcisnęła głowę między podrapane kolana, zebrała wokół tyłka resztki kiecki i rozryczała się na full volume.
Indyk splunął na ziemię i przycupnął na zdobycznej desce klozetowej. Ja też splunąłem, ale na znaleziony na dnie leja kawałek gazety. Po jednej stronie papieru wydrukowane było: ADAL STRAJKUJE FA, a po drugiej: UJ SOBIE ODROBINĘ LU. Zafundowałem sobie tedy odrobinę luksusu i przylepiłem opluty papier do krwawiącego łokcia - LU do spodu, FA do góry. Analiza ryczała dalej.
- No, Ania - powiedziałem. - Przestań. Już dobrze. Nie bój się, nie zostawimy cię samej. Jak się skończy ta rozpierducha, odprowadzimy cię do domu.
Analiza załkała jeszcze głośniej. Pokiwałem głową ze smutkiem.
Analiza, jak i my wszyscy, była typowym dzieckiem epoki. Jej mama, której nie znałem, pochodziła z Płocka, skąd uciekła przez zieloną granicę do Bundesrepubliki. Była wówczas we wczesnej, nie chcianej ciąży z Analizą i w życiu nie dostałaby paszportu ani zaświadczenia z Kurii. Wylądowała w Schneidemühl, dawniej Piła. Tu, gorączkowo poszukując lekarza abtreibera, zawarła znajomość z pewnym niemieckim inżynierem; ruck-zuck zakochali się, pobrali i postanowili jednakowoż mieć córeczkę. Inżynier wkrótce potem dostał arbeit w Ostpreussen, a następnie przeprowadził się do Suwałk i zatrudnił w naszym Holzkombinacie. Był to dziwny facet, ten inżynier, zakochany we wszystkim, co polskie; podobno występował nawet o polskie obywatelstwo, ale nie dostał, bo był ewangelikiem. Uważał Polskę za naród wybrany, za kraj i lud o Wielkiej Misji Dziejowej i w ogóle noch ist Polen nicht verloren, hurra. Normalnego miał, powiadam wam, zajoba na tym punkcie. Dlatego też po przeprowadzeniu się do Suwałk posłał córkę do polskiej szkoły. Ausgerechnet do naszej szkoły, do gimnazjum Świętego Ducha. Oczywiście córka nominalnie była katoliczką. Ciągle nazywała się Anneliese Budischewsky, ale wszyscy mówili na nią Analiza. Matka Analizy, której nie znałem, zmarła w 1996 podczas epidemii cholery, zawleczonej przez Rumunów. Pamiętacie, zmarło wtedy coś około sześćdziesięciu tysięcy ludzi, na tę cholerę, którą nazywano "Ceaucescu" albo "Dracul". Tych, którzy wtedy zachorowali i przeżyli, nazywano zaś dowcipnie "dupa boli", co oznacza po rumuńsku "po chorobie"; od tamtej pory stało się to popularnym określeniem rekonwalescenta.
Obok leja z hukiem rozerwał się pocisk moździerzowy. Analiza zapiszczała i mocno przylgnęła do mnie, a przy tym tak wczepiła się w moje ramiona, że nie mogłem strzepnąć ziemi, która poleciała mi na głowę.
- No już, już dobrze, Ania - powiedziałem, zgrzytając piaskiem w zębach. Analiza chlipała cicho.
Indyk, założywszy na uszy słuchawki od mojego walkmana, dał nura pomiędzy różnokolorowe spaghetti kabli z rozwalonej centralki telefonicznej. Wysunąwszy lekko język, grzebał tam, targał przewody i dźgał złącza wyciągniętym z kieszeni śrubokrętem. Indyk pasjonuje się elektrotechniką, to jego hobby. Zdradza do tych rzeczy nieprawdopodobny i samorodny talent. Wszystko potrafi naprawić i zmontować. Ma w domu krótkofalówkę i samodzielnie skonstruowane stereo. Wielokrotnie naprawiał i udoskonalał mojego sony i mojego kenwooda. Indyk, myślę, umiałby wkręcić żarówkę w piasek tak, by zaświeciła. Nie mogę wyjść z podziwu - sam jestem w technice kompletny jełop, nie potrafię nawet naprawić bezpieczników drutem. Dlatego też mamy z Indykiem spółkę - on podpowiada mi na matmie i fizyce, a ja jemu na polskim i historii. Taka mała Samopomoc Chłopska, Consulting Company Limited.
Park znowu trząsł się od eksplozji, Freikorps zwalił na linie Litwinów wszystko, co miał - moździerze, działa bezodrzutowe, rakiety. Szalet, trafiany co i rusz, bardzo zmalał. Dym płoził się po ziemi, wpływał do naszego leja, dusił.
- Analiza?
- Aha?
- Byłaś w parku, gdy to się zaczęło?
- Nie - pociągnęła nosem. - Szłam do szkoły i... złapali mnie... I zaciągnęli do parku... w krzaki...
- Już, już, Ania. Już dobrze. Nie płacz. Teraz jesteś bezpieczna.
Guzik prawda.
Od zachodniej strony parku zajazgotały kaemy, huknęły granaty. Z obu stron rozległy się bojowe wrzaski.
- Vorwńrts!!! Gott mit uns!!!
- Lietuuuuva!!!
Tego jeszcze brakowało. Obie wojujące strony wpadły na ten sam pomysł, a tym pomysłem było natarcie. Co gorzej, jakiś domorosły Guderian z Freikorpsu postanowił poprowadzić swój blitzkrieg prosto na nasz lej, by uderzyć na szaulisów z flanki.
Przywarliśmy do ziemi, wciskając się jak robaki pomiędzy bryły i druty zbrojeniowe.
- Feuer frei! - rozdarł się ktoś przy samym leju. - Verdammt noch Mal, Feuer frei! Schiess doch, du Hurensohn!
Dalsze ryki przygłuszyła wściekła seria z M-60 - tak blisko, że słyszałem, jak łuski gradem sypią się na beton. Ktoś wrzasnął, wrzasnął okropnie. Tylko raz - i natychmiast ucichł. Buty zgrzytały po żwirze, grzmiała kanonada.
- Zurück! - krzyczał ktoś z góry, z głębi parku - Beeilung, Beeilung! Zurück!
- Lietuuuuva!
No jasne, pomyślałem. Zeligauskas kontratakuje. Też prosto na nasz lej, motherfucker jeden.
Z okolic leja zaszczekały AK-74, inne niż M-16 Freikorpusu, bardziej tępe, głośniejsze, a na nie natychmiast nałożył się huk wybuchających granatów i rwące uszy eksplozje min moździerzowych.
- O Jezuuuuuu! - zawył potępieńczo ktoś przy samej krawędzi leja.
Analiza, leżąca tuż obok mnie, dygotała skulona; trzęsła się tak potwornie, że musiałem siłą przyciskać ją do ziemi, inaczej ten dygot uniósłby ją chyba do góry.
- O Je... zuuuu! - powtórzył ktoś obok, runął ciężko na skraj leja i sturlał się prosto na nas. Analiza wrzasnęła. Ja nie wrzasnąłem, bo mi głos odjęło ze strachu.
Był to szaulis, bez czapki; jasne jak słoma włosy miał zlepione krwią. Krew wypełniała mu też lewy oczodół i zalewała całą szyję. Wyglądało to tak, jak gdyby pod mundurem miał karminowy T-shirt. Leżał na dnie leja, zwinięty, kopał gruz krótkimi uderzeniami butów, potem przewrócił się na bok i zawył, zastękał i otworzył oko. I spojrzał na mnie. I wrzasnął, dławiąc się krwią. Gdy zacisnął powieki, cała twarz aż mu się zatrzęsła.
Nie wiem, czy wspomniałem wam o tym. Nie jestem piękny. Czernobyl, rozumiecie. Zmiany genetyczne.
Nic na to nie poradzę. Nic.
Zmiany genetyczne.
Szaulis otworzył oko i spojrzał na mnie po raz wtóry. Spokojniej. Uśmiechnąłem się. Przez łzy. Szaulis też się uśmiechnął. Chciałem wierzyć, że to był uśmiech. Ale nie wierzyłem.
- Chcę... pić... - powiedział wyraźnie. Po polsku.
Spojrzałem rozpaczliwie na Indyka, a Indyk równie rozpaczliwie spojrzał na mnie. Obaj absolutnie rozpaczliwie spojrzeliśmy na Analizę. Analiza bezradnie wzruszyła szczuplutkimi ramionami, a broda trzęsła się jej paskudnie.
Blisko naszego leja z hukiem rozerwał się handgranat, zasypując nas żwirem. Usłyszeliśmy przejmujący wrzask, a zaraz potem ostrą serię z ingrama. Ingramy są wysoce szybkostrzelne i seria ta zabrzmiała tak, jak gdyby ktoś gwałtownie rozdarł na pół gigantyczne prześcieradło. Tuż nad nami coś zakotłowało się, wrzasnęło: "Scheisse!" i stoczyło się na nas.
Przypadliśmy znowu do ziemi.
Tym, co stoczyło się na nas, był ochotnik z Freikorpsu, ubrany w plamiasty kombinezon, malowniczy, ale absolutnie bezsensowny w walkach w mieście. Cały przód kombinezonu, od wiszącego na szyi walkie-talkie po udekorowany futerałami pas, był ciemnoczerwony od krwi. Ochotnik sturlał się na dno leja, jakoś tak dziwnie się wyprężył i wypuścił powietrze, przy czym większość powietrza uszła, bulgocąc, przez dziury, które miał w piersi.
- Pić - powtórzył szaulis. - O, Jezu... Pić... Wodyyy!
- Wasser - zabulgotał ochotnik, bardzo niewyraźnie, bo usta miał pełne krwi i żwiru. - Wasser... Bitte... Hil... fe, bitte... Hilfeeee!
Analiza pierwsza dostrzegła charakterystyczny kształt wydymający chlebak ochotnika. Sięgnęła tam, rozrywając rzepy zapięcia, i wydostała butelkę coca-coli. Indyk wziął ją i zręcznie zerwał kapsel o wystający z ziemi kawałek drutu zbrojeniowego.
- Jak myślisz, Jarek? Można im dać?
- Nie można - powiedziałem, a z moim głosem działo się coś dziwnego. - Ale trzeba. Trzeba, k***a.
Najpierw daliśmy szaulisowi - w końcu jakaś kolejność obowiązywała, a on wpadł do naszego leja pierwszy. Potem, wytarłszy mu wpierw usta chusteczką, daliśmy się napić ochotnikowi z Freikorpsu. A później oczyściliśmy z krwi szyjkę butelki i wypiliśmy po maleńkim łyku my - Analiza, Indyk i ja.
Dookoła na moment prawie ucichło; pykały pojedyncze strzały, łomotał równo M-60 od strony stadionu. Ochotnik z Freikorpsu wyprężył się nagle - tak gwałtownie, że z trzaskiem puściły zapięcia Velcro na jego kombinezonie.
- O... Jezu... - powiedział nagle szaulis i umarł.
- You... can't beat the feeling... - jęknął ochotnik, po czym spienił się na piersi krwią i coca-colą.
I umarł również.
Analiza usiadła na dnie leja, objęła kolana rękami i rozryczała się. I prawidłowo. Ktoś, do cholery, musiał pożałować obu wojowników. Należało im się to. Należało im się chociaż takie requiem - szloch małej Analizy, jej łzy jak grochy toczące się po brudnej buzi. Należało im się to.
A my z Indykiem przepatrzyliśmy im kieszenie. Tak też trzeba było, tego uczą nas na lekcjach przetrwania.
Zgodnie z tym, czego nas uczono, nie tknęliśmy broni - szaulis miał granaty, a Freikorps berettę i kampfmesser. Indyk wziął natomiast walkie-talkie i natychmiast zaczął nim kręcić.
Zajrzałem do kieszeni kombinezonu ochotnika i znalazłem pół tabliczki czekolady. Na tabliczce napisane było: "Milka Poland, dawniej E. Wedel". Wytarłem tabliczkę i dałem Analizie. Wzięła, ale nie poruszyła się - siedziała dalej, skurczona, smarcząc i tępo patrząc przed siebie. Zajrzałem do kieszeni szaulisa, bo na widok czekolady aż mi się dziwnie zrobiło w ustach i w żołądku. Szczerze mówiąc, najchętniej zeżarłbym sam całe te pół tabliczki. Ale tak nie wolno, no nie? Jeśli jest w kompanii dziewczyna, trzeba o nią dbać w pierwszej kolejności, trzeba ją hołubić, ochraniać, trzeba ją karmić. To przecież jasne. To przecież takie... takie...
Ludzkie.
No nie?
Szaulis nie miał czekolady.
W kieszeni munduru miał za to złożony na czworo list. Koperta też była obok, bez znaczka, ale zaadresowana, a jakże, do Polski, do Krakowa. Do kogoś, kto nazywał się Maryla Wojnarowska.
Zerknąłem na moment do listu. Bo szaulis nie żył, a przecież go nie wysłał. Zerknąłem tam na moment. "Śniłaś mi się". Tak pisał szaulis. "To był bardzo krótki sen. Sen, w którym stoję obok Ciebie i dotykam Twojej ręki, a Twoja ręka jest taka ciepła, Marylu, taka miękka i ciepła, i wówczas, w moim śnie, pomyślałem, że kocham Cię, Marylu, bo przecież ja Cię kocham..."
Nie czytałem dalej. Nie czułem jakoś potrzeby poznania dalszego ciągu, którego zresztą nie było wiele - tylko do końca strony, do podpisu: "Witek". Witek, nie Vytautas.
Włożyłem list do koperty i schowałem do kieszeni. Pomyślałem, że może wyślę ten list, wyślę go do Maryli Wojnarowskiej, do Krakowa. Wykosztuję się na znaczek za złotówkę i wyślę ten list. Kto wie, może dojdzie do Maryli Wojnarowskiej. Kto wie. Może dojdzie. Chociaż podobno sporo listów ginie na granicy podczas kontroli wagonów pocztowych.
Indyk, siedząc wśród kabli niczym kormoran w gnieździe, kręcił przy walkie-talkie, z którego dobiegały gwizdy, trzaski i strzępki rozmów.
- Zostawiłbyś to - powiedziałem, robiąc się zły.
- Cicho - rzekł Indyk, przyciskając słuchawki od walkmana do uszu. - Nie przeszkadzaj. Łapię częstotliwość.
- A na cholerę - nie wytrzymałem - łapiesz częstotliwość? Za dupę się złap, jeśli już musisz coś łapać, kretynie ty. Piszczysz, k***a, i piszczysz, jeszcze ktoś usłyszy i wrzuci nam tu granat!
Indyk nie odpowiedział; schylony, nadal motał kable w centralce telefonicznej. Nad lejem bzykały kule.
Analiza popłakiwała. Usiadłem obok i objąłem ją. Tak trzeba, prawda? Takie to małe i bezbronne, w takim parszywym leju, w zasranym Parku Króla Sobieskiego, gdzie dookoła trwa zasrana wojna.
- Jarek? - Analiza pociągnęła nosem.
- Co?
- Nie mam majtek.
- Co?
- Nie mam majtek. Ojciec mnie zabije, gdy wrócę bez majtek.
Ha, to nie było wykluczone. Inżynier Budischewsky słynął z żelaznej ręki i żelaznej moralności. Miał na tym punkcie zwykłego zajoba - zdaje się, że już wam o tym wspominałem. Oczyma duszy zobaczyłem Analizę na fotelu aeroplanie u doktora Zduna, mającego wystawić zaświadczenie o niepokalaniu. Doktor Zdun, który od jakiegoś czasu nie zarabiał już na tym co dawniej, odbijał sobie na zaświadczeniach, bo bez takiego zaświadczenia były trudności ze ślubem kościelnym, a jeśli dziewczyna była niepełnoletnia, mogła wylądować w domu poprawczym w Waplewie. Lewe zaświadczenie, jak wiedziałem, kosztowało sześć tysięcy złotych. Majątek.
- Ania?
- Aha?
- Zrobili ci coś? Przepraszam, że pytam, wiem, że gówno mi do tego, ale...
- Nie. Niczego mi nie zrobili. Ściągnęli mi majtki i... dotykali mnie. Nic więcej. Oni się bali, Jarek... Dotykali mnie i ciągle się rozglądali, i nie odkładali tych karabinów...
- Cicho, Ania, cicho.
- ...śmierdzieli tym strachem, potem, dymem, śmierdzieli tym, co śmierdzi tu, w tym dole, tym, co zostaje po wybuchu... I tym, czym śmierdzą mundury, wiesz, czymś takim, od czego łzawią oczy. Nie zapomnę tego... to mi się będzie po nocach śniło...
- Cicho, Ania.
- Ale nic mi nie zrobili - szepnęła. - Nic. Jeden chciał... Cały się trząsł... Uderzył mnie. W twarz mnie uderzył. Ale zostawili mnie i uciekli... Jarek... To już nie są ludzie... Już nie.
- To ludzie, Ania - powiedziałem z przekonaniem, dotykając listu szeleszczącego w mojej kieszeni.
- Jarek?
- Co?
- Powiedzieć księdzu? O tym, co mi zrobili?
Dziewczyna była zaiste niedzisiejsza. Ewangelicko-neofickie wpływy inżyniera Budischewsky'ego zupełnie zabiły w niej instynkt samozachowawczy.
- Nie, Ania. Nic nie mów księdzu.
- Nawet na spowiedzi?
- Nawet. Analiza, co ty, spałaś na religii czy jak? Spowiadać się trzeba z grzechów. Jeśli coś ukradniesz albo będziesz wymawiać imię nadaremno. Jeśli nie będziesz czcić ojca swego. Ale nie jest napisane, że trzeba się spowiadać, jeśli ktoś ściągnie ci przemocą majtki.
- Eee - powiedziała niepewnie Analiza. - A grzech nieczystości? Co ty się na tym znasz? Ksiądz mówi, że ty i twój ojciec jesteście ateusze głusi i ślepi czy jakoś tak... Że ty nie jesteś... Jak to się mówi? Aha, że nie jesteś na podobieństwo. Nie, muszę się wyspowiadać... A ojciec mnie zabije...
Analiza opuściła głowę i znowu zaczęła szlochać. Cóż, nie było wyjścia. Pokonałem w sobie słuszny gniew na księdza Kociubę. Mężczyzna, który siedzi razem z kobietą w leju po bombie, musi się nią opiekować. Uspokajać ją. Dać poczucie bezpieczeństwa. Prawda? Mam rację czy nie?
- Analiza - powiedziałem szorstko. - Ksiądz Kociuba jest bałwan i pieprzy farmazony. Zaraz ci udowodnię, że znam się na katechizmie i Piśmie. Albowiem napisane jest w... liście Ambrożego do Efezjan...
Analiza przestała płakać i patrzyła na mnie z otwartymi ustami. Nie było wyjścia. Jechałem dalej Ambrożym.
- Napisane jest - trułem, robiąc mądrą minę - że przyszli kaduceusze...
- Chyba saduceusze?
- Nie przeszkadzaj. Przyszli, jak mówię, saduceusze i ci... no... celnicy do Ambrożego i rzekli: "Zaprawdę, święty mężu, czy popełniła grzech Żydówka, której rzymscy legioniści ściągnęli przemocą majtki?" A Ambroży narysował na piasku kółko i krzyżyk...
- Co?
- Nie przerywaj. I rzekł święty: "Cóż oto widzicie?" "Zaprawdę to widzimy kółko i krzyżyk" - odrzekli celnicy. "Tak tedy zaprawdę powiadam wam - rzekł Ambroży - oto dowód, że nie popełniła grzechu owa niewiasta i lepiej idźcie sobie do domów waszych, celnicy, bo nie jesteście wszak bez winy i nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Idźcie sobie, albowiem zaprawdę powiadam wam - zaraz wezmę kamień i rzucę w was tym kamieniem". I odeszli celnicy z wielkim wstydem, albowiem zbłądzili, oczerniając ową niewiastę. Zrozumiałaś, Anka?
Analiza przestała ryczeć i przytuliła się do mnie. Dzięki ci, święty Ambroży - pomyślałem.
- A teraz - wstałem, rozpiąłem spodnie i wymaszerowałem z nich - ściągaj tę podartą kieckę i zakładaj moje lee. Guzik twój ojciec wie, co miałaś na sobie wychodząc z domu. No już.
Odwróciłem się.
- A o tamtym - dodałem - zapomnij. Nic takiego się nie zdarzyło, rozumiesz? To był sen, Analiza. To wszystko jest sen, zły sen, ten park, ta wojna, ten lej, ten smród i ten dym. I te trupy. Rozumiesz?
Analiza nie odpowiedziała, przytuliła się tylko do mnie mocno. Indyk przyglądał się nam przez chwilę z dziwną miną, potem wrócił do swoich kabli i złączy. Właśnie wyregulował walkie-talkie, tak że słychać było ożywiony dialog, przerywany pyknięciami overu, brzmiącymi tak, jak gdyby rozmówcy kończyli każdą kwestię wypinając się na mikrofony i puszczając bąki.
Ściągnąłem, pokonując wstręt, stosunkowo mało zakrwawione spodnie z szaulisa i ubrałem się w nie. Opadały ze mnie, usiadłem więc i zacząłem regulować parciany pas. Indyk zostawił w spokoju radiostację, wydobył z przepastnych kieszeni swojej kurtki małe radyjko i dziwnie wyglądające urządzenie. Włączył radyjko - rozległa się muzyka kościelna, co oznaczało, że to jakaś polska stacja. Nie protestowałem. Muzyka nie była głośna, a z najbliższej okolicy od pewnego czasu nie słyszało się już strzałów ani krzyków.
Analiza, kucnąwszy, wycierała chusteczką twarz i ręce. Indyk przymocował dziwne urządzenie do sterczących z ziemi kabli, położył obok walkie-talkie i słuchawki od mojego walkmana. Znowu zaczął kręcić przy radyjku - słychać było trzaski i wizgi, urywki melodii i static.
- Słuchajcie - powiedział nagle. - Ausgerechnet złapałem Warszawę. Coś tam się dzieje. Jakaś awantura chyba jest albo coś.
- Pewnie palą synagogę - wyplułem żwir, zgrzytający mi w zębach. - Jak zwykle. Jest się czym przejmować.
- Albo cerkiew palą - odezwała się Analiza. - Tak jak w Łodzi. W Łodzi spalili cerkiew. Ci, no... mówili w telewizji. Jak oni się nazywali? Aha, Cyryl Rosiak i Metody Pruchno.
- Właśnie. Zostaw Warszawę, Indyk, złap Gdańsk albo Królewiec. Dowiemy się, co na froncie. Nadojadło mi już siedzieć w tym leju i głodny jestem jak cholera.
- No - powiedziała Analiza. - Ja też jestem...
- Cicho - rzekł Indyk, nachylając się nad radyjkiem. - To nie to. To coś innego jest. Jakaś demonstracja.
- Mówię, że to cerkiew.
- A jest w Warszawie cerkiew?
- Wczoraj była. Bo padało.
- Cicho, mówię. Demonstracja jest w Warszawie, przed International Harvester w Ursusie. Kupa ludzi jakoby. O, właśnie przemawia Marcin Kenig.
- Marcin Kenig? - Analiza obciągnęła na sobie moje lee i podwinęła nogawki. - To już wypuścili go z więzienia?
- Aleś ty głupia, Analiza - powiedział Indyk. - W więzieniu to on siedział jeszcze za Unii, a teraz od pół roku jest tym, no, przewodniczącym Ruchu. Capisco?
- Si - kiwnęła głową Analiza, ale wiedziałem, że buja. Nie mogła capisco, bo tego nikt nie capisco.
- Zrób głośniej, Indyk - powiedziałem. Bo, widzicie, byłem odrobinkę zainteresowany tym, co ma do powiedzenia Marcin Kenig. Ostatnio wiele się mówi o Marcinie Kenigu.
- Głośniej? - spytał Indyk. - Chcesz głośniej, Jarek?
- Przecież mówię ausgerechnet. Ogłuchłeś?
- No, to proszę bardzo.
I w tym momencie Marcin Kenig zaryczał na cały park. Zewsząd. Ze wszystkich stron. Na cały park, na stadion, a kto wie, czy nie na całe miasto. Indyk zarechotał, najwyraźniej zadowolony z siebie.
- Scheisse! - wrzasnąłem. - Co to jest?
- Megafony stadionu - pochwalił się Indyk. - Dobrałem się do nich przez centralkę. Sprzągłem...
- Wyłącz to, psiakrew!
- Chciałeś głośniej - zarechotał znowu zdolny elektrotechnik - to masz głośniej. Niech wszyscy posłuchają. Nie bój się, Jarek. Kto się kapnie, że to z naszego leja? Posłuchaj lepiej, co ten facet gada.
Posłuchałem.
- Miałem sen! - krzyknął nagle Marcin Kenig, a tłum zgromadzony pod fabryką International Harvester w Ursusie ryczał i wrzeszczał. - Miałem sen!
Strzelanina zanikła, trzasnęło jeszcze kilka pojedynczych wystrzałów, tąpnęła gdzieś mina moździerzowa, poterkotał śmigłowiec. A potem ucichło wszystko. Całe miasto. Był tylko Marcin Kenig i tłum zebrany pod International Harvester.
- Miałem sen, a w śnie tym nadszedł dzień, dzień prawdy! Dzień, w którym prawdą oczywistą i zrozumiałą dla wszystkich stało się oto, że jesteśmy braćmi, że jesteśmy sobie równi! Dzień, w którym pojęliśmy oto, że nie ma granic, że granice są niczym innym, jak tylko kreskami na kartkach nic nie znaczącego papieru! Dzień, w którym wyrzuciliśmy z naszych dusz jad nienawiści, jakim pojono nas od pokoleń! Nadchodzi oto taki dzień, bracia!
Tłum krzyczał, buczał, szumiał. Ktoś klaskał. Ktoś śpiewał "We Shall Overcome". Ktoś skandował: "Juden raus!". Ktoś gwizdał.
- Miałem sen, a w moim śnie ten świat stał się wreszcie królestwem Boga na ziemi! Miałem sen i zaprawdę powiadam wam, bracia: był to sen proroczy! W mym śnie ludzie wszystkich ras, wyznań, przekonań, koloru skóry i narodowości wyciągnęli ku sobie dłonie i uścisnęli je! Stali się braćmi!
Nad parkiem wciąż unosił się dym, ale dym ten zdawał się rzednąć, jakby przeganiał go zwielokrotniony przez echo głos Marcina Keniga, dudniący z megafonów stadionu o nic nie znaczącej nazwie, w parku o nic nie znaczącej nazwie. Nad miastem o nic nie znaczącej nazwie nagle błysnęło słońce. Tak mi się wydawało. Ale mogłem się mylić.
- Miałem sen! - krzyknął Marcin Kenig.
- Miałem sen! - odpowiedział tłum. Nie cały. Ktoś gwizdał przeszywająco.
- Won! - krzyknął ktoś. - Won, na Kubę!
- Mówią nam - krzyczał Marcin Kenig - że nastała oto era wolności, szczęśliwości powszechnej i ogólnego dobrobytu. Każą nam pracować, jeść, spać i wydalać, każą nam kłaniać się złotemu cielcowi pod sączoną w nasze uszy muzykę! Zaplątali nas w sieć przykazań, zakazów i nakazów, mających zastąpić w nas sumienie, rozsądek i miłość! Pragną, byśmy stali się bydłem, zadowolonym z ogrodzonego pastwiska, bydłem zadowolonym nawet z więżącego nas drutu pod napięciem! Każą nam mordować, mówiąc: "Deus vult". Otoczyli nas granicami, które biegną przez nasze miasta, nasze ulice i nasze domy! Granicami, które biegną przez nasze dusze! Ale my mamy dość! My mówimy: "Nie!" Bo oto miałem sen! Sen o tym, że era nienawiści odchodzi w niepamięć! Że nadchodzi nowa era, Era Spełnienia Marzeń!
Tłum krzyczał.
- Miałem sen! Miałem...
I nagle Marcin Kenig zamilkł, a z głośników uderzył jeden wielki przerażony ryk tłumu; coś trzasnęło, ktoś, tuż przy mikrofonie, krzyknął: "Jezus Maria", a ktoś inny wrzasnął: "Lekaaaaaaaarza!"
Znowu coś trzasnęło i zgrzytnęło z głośników.
- Stamtąd strzelano, stamtąd... Z dachu... - zawołał ktoś roztrzęsionym, rwącym się głosem.
A potem była cisza.
Była cisza w radyjku Indyka i cisza w Parku Króla Sobieskiego. Podejrzewam, że było cicho także na placu przed fabryką International Harvester w Ursusie.
Po dłuższej chwili radyjko Indyka zaczęło grać, a grało muzykę fortepianową. Przez jakiś czas nokturn rozbrzmiewał z megafonów stadionu Ostmark Sportverein, ale zaraz potem Indyk rozerwał swoje zmyślne połączenie i grał cichutko już tylko jego mikroskopijny odbiorniczek.
Analiza nie płakała. Siedziała, opuściwszy głowę, w całkowitym milczeniu, a potem patrzyła na mnie. Patrzyła długo; wiedziałem, że chce o coś zapytać. Indyk też milczał i też patrzył na mnie. Być może i on chciał o coś zapytać.
Nie zapytał.
- Shit - powiedział wreszcie.
Nie skomentowałem.
- No future - dodał po chwili. Tego nie skomentowałem również.
Siedzieliśmy w leju jeszcze jakiś czas. Dookoła panował spokój. Umilkły silniki odlatujących litewskich śmigłowców, wycie karetek i komendy patroli, które przeczesywały północny skraj parku. Nie wiedzieć kiedy zrobił się wieczór.
Wyleźliśmy z leja. Było cicho, wiała spokojna wieczorna bryza, odświeżająca, nie przymierzając, jak jakiś Old Spice. Poszliśmy, omijając trupy, płonące samochody, dziury w asfalcie i połacie tłuczonego szkła.
Przeszliśmy przez kładkę na Czarnej Hańczy. Rzeka, jak nam się zdawało, śmierdziała tego wieczora znacznie silniej niż zwykle.
McDonald's był czynny.
Na ulicach panowały pustki, ale ze wszystkich okien słyszeliśmy MTV, Jukebox i Radio Moskva. Zespół April, May, Decay wykonywał swój ostatni hit z albumu "Mental Disease".
Hail, we greet you
We, children of the past
Those about to die
In our rags of light, translucent and pale
Hail!
Pożegnaliśmy się na Nowym Rynku. Nie mówiliśmy wiele. Wystarczyło nam zwykle: "Do jutra", "Tschüss", "A rivederci". Nic więcej.
Na mojej ulicy też było pusto. Nowakowski uspokoił się, grał na pianinie Brahmsa - głośno, jak gdyby uparł się, że zagłuszy MTV, rozbrzmiewające z mieszkań sąsiadów.
Hail!
You've come at last
Not a minute too late
Hail, long awaited Age
Age of Hate!
Nic się już tego dnia nie wydarzyło.
Ot, tuż po zmierzchu spadł deszcz, a razem z kroplami wody spadły tysiące małych, zielonych żab.
Więcej nic.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ailish
Administrator
Administrator


Dołączył: 22 Lut 2008
Posty: 196
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczych Wysp

PostWysłany: Nie 12:51, 15 Mar 2009    Temat postu:

eeeeeee... ciekawe ;3
A nawet bardzo ;3

Tylko pytanie.. kto to napisał? I co to ma wspólnego z DaE? >D
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yoria
Moderator
Moderator


Dołączył: 14 Mar 2008
Posty: 70
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Pajęczej Góry
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 13:12, 15 Mar 2009    Temat postu:

Napisał Sapkowski, jest w tytule^^
A z DaE wspólnego to nie ma nic, ale jest coś do poczytania, jak to pisze w temacie działu. Sądze, że nie ma sensu ograniczać się do samego DaE, bo przez ponad rok w tym dziale było pusto, bo DaE ma zastój!!! A czasem dobrze jest coś poczytać, wiec powinniśmy tu dodawać interesujące opowiadania, teksty, fanficki itd. O czymkolewiek.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ailish
Administrator
Administrator


Dołączył: 22 Lut 2008
Posty: 196
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczych Wysp

PostWysłany: Nie 18:43, 15 Mar 2009    Temat postu:

Jasne, ale mija się to z zamierzeniem TEGO działu...

Ten dział jest dla FANFICKÓW - czyli dla fanowskich opowieści do danego tytułu ( w naszym wypadku jest to oczywiście DaE ^^; )

Edit:
Żeby nie było podobnych sytuacji stworzony został oddzielny dział dla wszelkich tekstów literackich ( w tym też naszej twórczości niezwiązanej z DaE..)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ninith Mauvaus-Esprit
Moderator
Moderator


Dołączył: 24 Lut 2008
Posty: 218
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wielkie Królestwo Rotuńskie

PostWysłany: Sob 20:44, 21 Mar 2009    Temat postu:

a'propo:Jezeli ktos inny niz my to napisal to trzeba to bardzo wyraznie zaznaczyc bo niemamy praw autorskich do tego tekstu!!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.darkandevil.fora.pl Strona Główna -> Teksty Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin